Przez góry, których nazw najwyraźniej nikt tutaj nie zna,
szliśmy nie jak osiołki, których tu mnóstwo, ale jak osły patentowane. A może
jak dzieci - pełne wiary we własne możliwości, ufające zabawkom i nie
przyjmujące do wiadomości, że coś może okazać się niemożliwe.
Osiołki, jak sądzę, mają własne nazwy dla gór, szlaków i
szczytów. Dla wąwozów rzeźbionych zanikającymi latem rzekami. Być może tak
lubiane przez dziewczęta wcale niekłapouche zwierzaki dzielą się tymi nazwami
ze stadami kóz i owiec. A może nawet z pasterzami. Możliwe jednak, że każde ze
stworzeń dysponuje własnymi określeniami na taką na przykład górę Tomor, do
której nie dotarliśmy. Ani na jej szczyt, gdzie zresztą się nie wybieraliśmy,
gdzie chyba nikt się nie wybiera, ani nawet w jej cień. Nigdzie prawie nie
dotarliśmy tamtego dnia, gdy zamierzaliśmy zwiedzić miasto Berat i zasuwaliśmy
małym samochodzikiem ku szczęśliwemu zakończeniu, choć innemu niż sobie
wyobrażaliśmy.
Nie dotarliśmy do Miasta Tysiąca Okien, choć nikt nie powie,
że się nie staraliśmy. Ignorowaliśmy zatroskane spojrzenia tubylców, rzucane
najczęściej zza szyb terenowych potworów z napędem na cztery koła.
Ignorowaliśmy fakt, że nie mieliśmy ani grosza w lokalnej walucie. Właściwie
ignorowaliśmy tak wiele faktów, że nie sposób ich tutaj wyliczać. Gnaliśmy
przed siebie małym, coraz mocniej umorusanym samochodzikiem. Jeszcze trochę
wspominaliśmy Ohrid z jego uliczkami, malowniczymi ale nie stworzonymi do spacerowania,
cerkwiami i cerkiewkami porozrzucanymi po wzgórzach oraz, oczywiście, z naszym
ulubionym kociołkiem. W bagażniku pobrzękiwały butelki wina. Byliśmy
zadowoleni, może nawet prawie szczęśliwi i zasuwaliśmy kolejną malowniczą drogą
przez góry nie tracąc rezonu nawet, gdy zaczęła znikać.
Śmialiśmy się mijając coraz większe dziury. Śmialiśmy się,
gdy nie zostało wiele poza nimi. Przestaliśmy się śmiać po przejechaniu przez
kamienny mostek, za którym ta dziwna
przestrzeń, która kiedyś była drogą zaczęła z jednej strony jeszcze bardziej
tracić na wrażeniu drogowości, z drugiej piąć się stromo w górę.
- To na pewno jedyna droga? - upewnił się Tomek.
- To na pewno droga? - podrzuciłem.
Radek zapewnił nas dwukrotnie, że tak. Droga i jedyna.
Kiedyś zapewne nie tylko malownicza, ale i pięknie kładąca się pod kołami bezlitośnie masakrujących ją
ciężarówek, które uwoziły tony kamienia wyrwanego górom. Albania nie tylko
turystyką, ale i kamieniołomami stoi. Te, które mijaliśmy tamtego dnia
zamilkły. Jasne wyłomy w górach jeszcze się nie zagoiły, ale ruchu w nich już
nie ma. Jednak lata ciężkiej pracy ciężarówek zadały drodze potężne straty. Już
się nie podniosła po ranach od ciężkich kół, a nikt jej nie reanimuje, bo dla
kogo?
Na pewno nie dla nas. Gdy uznaliśmy, że łatwiej zerwiemy
zawieszenie, albo stoczymy się w koryto okresowej rzeki, niż dotrzemy do wybranego
celu, zawróciliśmy. Radek mamrotał, że jeszcze tu wróci, odpowiedniejszym samochodem.
Przegraliśmy Berat ale pokonaliśmy góry, których nazwy znają
owce, kozy, osiołki i atlasy, ale niekoniecznie mieszkający tam Albańczycy. Gdy
ich pytaliśmy, patrzyli na nas ze zdziwieniem. Góry to góry.
Coraz mniej podskakując na dziurach i wybojach wracaliśmy do
cywilizacji, a Radek znajdował kolejną jedyną drogę, która miała zaprowadzić
nas do Gjirokastry. I zaprowadziła, co tu kryć. Ale nie tak od razu.
Najpierw natknęliśmy się na roboty drogowe, co poznaliśmy po
wystawie znaków poprzypinanych gromadnie w miejscu, w którym taka niezła nawet
szosa zmieniała się w marzenie kierowców wozów wyścigowych - pas czarnego
asfaltu bez skazy. Biała strzałkę wykrzywioną ukośnie w lewo na niebieskim tle
zinterpretowaliśmy jako nakaz zmiany pasa, co wydało się słuszne, bo na lewo od
strzałki droga zmieniała się w wertepy ućkane zresztą jakimiś przegrodzeniami.
Pomknęliśmy więc przed siebie (lewym pasem). I było to jedno z najlepszych
mknięć tej podróży. O, jakże nic nam nie przeszkadzało, gdy zasuwaliśmy po tej
drodze równej jak najrówniejszy ze stołów, pośród gór i nieusuniętych jeszcze po
robotach zwałów ziemi. To nie była jazda,
lecz rozkosz. Spełnienie snów wędrowców zmęczonych po wyprawie drogą,
której nie było. Raj.
W każdym razie do momentu, gdy dotarliśmy do ściany.
Dosłownie. Droga marzeń kończyła się ścianą.
To pomogło nam się domyślić, że znów pojechaliśmy drogą
której nie ma. Tym razem nie dlatego, że okazała się tak stara, zmęczona i
zapomniana, że prawie zanikła, ale dlatego że jeszcze jej nie wybudowano.
Zawróciliśmy po raz drugi tego dnia. Znów jechało nam się
świetnie, choć dręczyła nas obawa, że możemy jakiemuś ministrowi zepsuć
uroczyste otwarcie fragmentu szosy wyłaniając się zza zakrętu, za którym nie
powinno być żadnych samochodów i porywając czerwoną wstęgę, nim zdąży ją
przeciąć.
Nic takiego się nie stało. Musieliśmy tylko skręcić na
wertepy wskazywane przez ukośną strzałkę na błękitnym tle, a potem mozolnie
wspinać się po przepięknych górskich drogach. I tak, pokonaliśmy nimi góry,
których nazw tubylcy nie używają. Bez lokalnej waluty, płacąc za benzynę wszystkim, co tylko zgadzali się
przyjmować benzyniarze. Żywiliśmy się burkami jeszcze z Macedonii, przepijanymi
macedońską wodą.
Uniknęliśmy stratowania przez owce, kozy i krowy, którym chyba
wydaje się, że są w Indiach. W niewielkim barze prowadzonym przez osiemsetlatka
znajdującego upodobanie w oglądaniu teledysków Marjoli Kacani (tu nawiązaliśmy
duchową łączność) i częstowaniu przejezdnych lodowato pysznym piwem podawanym
w lodowatych kuflach odnaleźliśmy nieco ukojenia. Gościnność osiemsetlatka
uspokoiła nas po spotkaniu z ogrodzeniem, na które ktoś ponatykał korpusy
zabawek.
Potem jeszcze trochę drżeliśmy, że nie starczy nam paliwa,
zdumiewaliśmy się kolejnymi stromymi podjazdami, zachwycaliśmy się rzeką
wypłukującą wapń ze skał by stroić się w oferowane przezeń barwy. Zwalnialiśmy
na widok kóz i owiec, narzekaliśmy albo śmialiśmy się. Skwar dawał nam we znaki
i ciągle martwiliśmy się, że brak nam lokalnej waluty. Że nie zdążymy przed
zmrokiem. Że samochód wreszcie powie nam co myśli o tym wszystkim.
Ale pokonaliśmy góry, których nazwy istnieją, choć prawie
nikt ich nie używa.
To był całkowicie spontaniczny wypad w te rejony Albanii, że nie mieliście ze sobą w ogóle gotówki? Brzmi tak jakbyście rano wstali, zjedli śniadanie i od tak pojechali przed siebie, w stronę Berat. Jakim samochodem się udaliście, że nie podołał lokalnym drogą - ze zdjęć nie wygląda to tak tragicznie.
OdpowiedzUsuńTak czy owak, dzięki za relację i czekam na kolejną część :)
Nie jest spontaniczny. Prostu,gdy w różnych miejscach sieci "Miasto Tysiąca Okien" jest opisywane w rozmaitych zachwytach, mało kto (w każdym razie myśmy takiego nie znaleźli) wspomina, że droga doń jest, w większości średnia, czasem bardzo zła, a czasem po prostu jej nie ma. Mieliśmy się zresztą początkowo wybrać potężniejszym wozem, ale los sprawił, że pojechaliśmy miejskim daichatsu. To dzielne autko, które dokonuje tu cudów, ale zawieszenie ma niskie, więc jak się sunie po sumie wszystkich dziur, ryzyko, że coś mu się stanie jest zbyt duże.
UsuńDrogi na zdjęciach faktycznie nie wyglądają tragicznie. Ale to nie są t najgorsze odcinki. Najgorsze kręciłem kamerą. Nie wrzucę tych filmików na surowo, a na razie obrabiać ich nie mam kiedy.
Z gotówką było inaczej. Rano zwijaliśmy się z Macedonii mało używanym przejściem granicznym, na którym kantor podobno był, ale nikt nie wiedział kiedy ruszy. Nie chciało nam się czekać, a nasze doświadczenia z poprzedniego wypadu do Albanii wskazywały, że nie będziemy mieć problemu ze znalezieniem kolejnego kantoru, zresztą z lepszym kursem. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że dwa lata temu jechaliśmy turystyczną trasą ku morzu, a teraz wybraliśmy się w góry, w które prawie nikt nie jeździ, więc nikomu w Albanii nie chce się tu stawiać kantoru.
Potem w górach kumpel wymienił parę euro w zajeździe drogim, że hej. Ale aż do Gjirokastry nie trafiliśmy na żaden kantor.